Dusza czyśćcowa. Wspomnienia o Stanisławie Grochowiaku

Wydawnictwo: PIW

ISBN/ISSN: 978-83-06-03288-8
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 568

56,00 zł

więcej mniej

Stanisław Grochowiak ma swoją dobrą i złą legendę. Dobra ukazuje go jako niekwestionowanego przywódcę pokolenia Współczesności, charyzmatycznego redaktora naczelnego, opiekuna młodych poetów, człowieka renesansu, wybitnego twórcę, wspaniałego przyjaciela. Zła mówi o jego chorobie alkoholowej, manieryczności i sztucznych stylizacjach jego wierszy, wygórowanych ambicjach pisarza i żądzy władzy, koniunkturalizmie. We wspomnieniach występuje raz jako człowiek, którego karierę zwichnięto w szczytowym jej momencie, raz jako „pieszczoch władzy”. Niniejsza książka próbuje przybliżyć postać wybitnego polskiego poety, który – pomimo uznanej przez historyków literatury wartości jego dzieła – przebywa nadal w „literackim czyśćcu”. Wśród autorów zamieszczonych w książce wspomnień znajdują się przyjaciele-pisarze, postaci reprezentujące środowisko artystyczne lat 60. i 70. oraz osoby związane z Grochowiakiem więzami rodzinnymi i emocjonalnymi. Wymieńmy kilka nazwisk: Roman Śliwonik, Ernest Bryll, Jerzy Krzysztoń, Marek Nowakowski, Erazm Ciołek, Anna Grochowiak, Andrzej Gronczewski. Prezentowany tom przynosi zarówno złożony wielobarwny portret Stanisława Grochowiaka, jak i portret zbiorowy pokolenia twórców debiutujących około 1956 roku. Książka ta nie jest – i nie miała być – pomnikiem Stanisława Grochowiaka. Nie ułatwi też prostych ocen pisarza. Jej największymi zaletami wydają się niepewność sądu i pytania, jakie pozostają po lekturze. Literatura splatała się z życiem, a wyobraźnia z nałogiem. Jerzy Krzysztoń Nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy i nigdy nie tratował innych. Chciałabym, żeby pamiętano o tym również. Nie tylko o tym, że był Poetą. Anna Magdalena Grochowiakowa Stał się kapłanem poezji dla pokolenia „Współczesności”. Roman Samsel Poprosił, żebym mu przyrzekła, że go nigdy nie opuszczę, i ja przyrzekłam. Maria Sołtyk-Koc On nie mógł nie pić, on na to umarł, ale też nie mógł sobie pozwolić, żeby nie pisać, i do tego nie pisać dobrze. Erazm Ciołek FRAGMENT Mirosław Malcharek, Staszek (...) Wybraliśmy się kiedyś do Brwinowa, na spóźnione imieniny współpracującego z nami fotografika – Wiktora Szostaka. Grupka nasza była nieliczna, bo nagle zorganizowana. Jechaliśmy dojazdową kolejką w składzie: Wiktor (solenizant), Staszek, Roman Śliwonik i ja. Na trasie dołączyła do nas prześliczna znajoma Wiktora – znakomicie podwyższająca swoją obecnością poziom testosteronu w naszych organizmach. Wszystko zaczęło przebiegać przewidywalnie. Roman, jak to zwykle z nim bywało, zaczął się puszyć, wdeptując natychmiast w rolę dawno opracowaną – Ojca Chrzestnego... co bardzo podrażniło Staszka. I stało się: kiedy Roman mądrzył się nieprzyzwoicie i prymitywnie – Staszek ucinał jego teksty krótkimi wtrętami, co dziewczę kwitowało przychylnym chichotem. Roman się jeszcze bardziej nabzdyczył, proponując (to niebywałe) Staszkowi natychmiastowy pojedynek na pięści. Został urągliwie wyśmiany. Propozycja takiej bójki była ze wszech miar podła – przecież Staszek, nie dość, że „tęgo napity”, nie był w dodatku żadnym (fizycznie) herosem. To rzeczywiście było Śliwonikowi na rękę, bo pozwalało mu rozstrzygnąć sprawę w ramach swojego mitu. Roman bowiem od lat budował sobie opinię niezwyciężonego bojownika, podbudowując ją „łomotaniem przeciwników” o raczej cherlawej posturze. Szukał takich bardzo ambitnie, co obserwowałem z niejakim rozbawieniem. To on pobił ciężko Swena Czachorowskiego – bezradnego, kalekiego poetę, to on uganiał się za słabeuszami, to on brutalnie, znienacka uderzył Szostaka w jego własnym domu i to on rozbił twarz Alikowi Wieczorkowskiemu, który przecież nigdy nikogo w życiu swoim fizycznie nie zaczepił. Dość tej wyliczanki, potrzebnej tylko po to, żeby unaocznić poziom Śliwonikowych „przewag”. Powiedziałem Śliwonikowi – podnosząc kieliszek w geście toastu – że jest damskim bokserem... i że chętnie wejdę z nim w ten zidiociały układ w zastępstwie Staszka. – Natychmiast! – poderwał się Roman. – O, nie – spokojnie wycedził Staszek. – Nie zepsujemy Wiktorowi święta. Najpierw walczysz z Mirkiem – bo ten ci rzeczywiście dokuczył, a potem stanę ja do ciebie, bo... bo ciebie nie lubię... teraz. Powróciliśmy do biesiadowania. Wiktor, dziewczę, Staszek i ja piliśmy, przekomarzając się, jak to na imieninach przystało, a Roman, jak Blady Niko, usadzony w kącie milczał, markując picie. To też taktyka, prawda? Nadszedł blady świt. Wyszliśmy do lekko ośnieżonego ogrodu. Roman wystudiowanym teatralnym gestem odrzucił z ramion płaszcz – jak kozacką burkę, ja nic nie zrzucałem, bo byłem tylko w swetrze. Dość wspomnieć, że po paru wściekłych ciosach Roman miał rozbitą wargę, a ja podbite oko (albo odwrotnie... ileż to już lat?...) gówniarskiemu honorowi stało się zadość. Do drugiej tury pojedynku nie doszło (na szczęście), mimo że bohaterski miś-Staszek męsko parł do rozstrzygnięcia sporu. Miała tu, przypuszczam, niejaki wpływ postawa dzielnej sekundantki. Roman odstąpił „szlachetnie” od starcia i bez pożegnania oddalił się na stację kolejki – myśmy zostali jeszcze na wczesne śniadanie. Wcale nam nie było wesoło. (...) Małgorzata Grochowiak, Wspomnienie o moim ojcu (...) Babunia Pelagia miała dosyć dobry kontakt z ojcem, choć on był dla niej raczej surowy, bo babcia miewała humory, to nie była ciepła kobietka, ale osoba o wyrazistym charakterze, a tata potrafił ją przyhamować. Ona jego też próbowała, ale to było trudne, był uparty, nie dawał się przekonać do innego zdania, chyba że po gruntownym przemyśleniu sprawy. Tylko mama miała na niego zbawienny wpływ. Nawet jak chcieliśmy forsę na kino, to zawsze wysyłaliśmy mamę, wtedy ona zawsze mówiła: „Idźcie sami do ojca”, ale dawała się przekonać i przekonywała jego. Zresztą ojciec nie był skąpy. Często dawał nam pieniądze na płyty, sam też je kupował. Nie próbował wpływać na nasze gusta muzyczne, zmuszać nas do słuchania czegoś innego, niż chcieliśmy. Oczywiście w domu dużo słuchało się muzyki klasycznej, ojciec ją uwielbiał. Ale mieliśmy też swoją muzykę, tata czasami przychodził do naszego pokoju i pytał: „Co tam słychać w tej jaskini lwa?”. Mieliśmy mnóstwo plakatów na ścianach, grała muzyka, mówił: „Boże, czego wy słuchacie!”, ale raczej żartował, niż krytykował. Za to polubił The Doors, bez Morrisona, już z Manzarkiem. Interesował się nami.

Źródło: www.piw.pl